Śladem rzymskiego centuriona… Bulla Regia

Po locie który Wam opisywałem w Bonjur Afryko!, lekko głodny i senny wylądowałem na lotnisku w Tunisie. Kolejnym etapem podróży była dwugodzinna jazda zakurzonym autem po pustawych tunezyjskich autostradach. Jeszcze nigdy i nigdzie nie widziałem tak pustych autostrad. ciekawe wrażenie. Po paru godzinach podróży dojechałem do celu. Bynajmniej nie był to pięciogwiazdkowy hotel w Tunezji. Nawet nie dwugwiazdkowy, było to miejsce o którym miejscowi mówią Guantanamo. Czemu? Może dlatego, że jest otoczone podwójnym murem, ozdobionym drutem kolczastym, a wokół są jedynie wzgórza i piach… Do najbliższego miasteczka około 30 minut jazdy samochodem. W takim miejscu pracuję…

Dla wyjaśnienia od razu dodam;

-nie, nie jestem klawiszem w więzieniu o zaostrzonym rygorze :-D

Pracuję w międzynarodowej firmie, branży motoryzacyjnej i wizyty w takich miejscach jak Guantanamo są częścią mojej pracy. Od czasów zamachów w Bardo (Tunis) i kilku lokalnych incydentów przybysze z Europy mają zakaz opuszczania terenu zakładu w Tunezji samodzielnie ze względów bezpieczeństwa. W dodatku okolica bliska granicy z Algierią podobno nie należy do najspokojniejszych części Tunezji. Zaś dodatkowa atrakcja w postaci watah bezpańskich psów za ogrodzeniem też nie była zachęcająca.

Na zachętę mogę tylko napisać, że chyba od 2018 roku Tunezja znikła z listy krajów odradzanych przez MSZ, więc teoretycznie jest tu dość bezpiecznie.

W sumie to i tak samemu nie bardzo jest gdzie się udać, gdy za murem piach i skały… Jednak chęć zobaczenia czegokolwiek poza obwarowaniami była silna i udało mi się namówić miejscowych na wypad w czasie weekendu do pobliskiej miejscowości, na rynek warzywny.

Tunezyjski rynek pachnie kolorami

Niby warzywniak, a na rosół też da się coś kupić świeżego :)

Po godzinnym spacerze przez zakamarki tunezyjskiego ryneczku wracając na teren zakładu kątem oka dostrzegłem coś co wyglądało jak jakieś ruiny. Po kilku minutach rozmowy łamaną angielszczyzną z moim zakładowym kierowcą, udało mi się namówić go do nieplanowanej wizyty w miejscu tchnącym starożytnością. Skończyło się to tym, że będąc w Afryce, w Tunezji zwiedzałem …rzymskie miasto.

Bulla Regia – to ruiny dawnego rzymskiego miasta (częściowo tylko odkopane), na drodze między miejscowością Bousalem i Jendouba (bliżej tej drugiej).

Bulla Regia

Jeszcze nie dawno miejscowi wypasali tam kozy. Nie dla tego żeby mieli tak lekceważący stosunek do rzymskich zabytków, po prostu miasta nie było widać, tak było piachem przysypane i dawno nikt nie pamiętał, że kiedykolwiek tam było. Można tam zobaczyć stare rzymskie domy, ich architekturę, układ miasta, rozwiązania urbanistyczne, a także mozaiki czy fragmenty rzeźb.

Niestety większość eksponatów w lepszym stanie takich jak narzędzia, ceramika, czy lepiej zachowane rzeźby zabrano z obszaru wykopalisk do muzeum w stolicy. Ciekawe jest to, że odkopano tylko część miasta, spory jego obszar wciąż jest pod piaskami pustyni co daje nadzieję na jeszcze więcej zwiedzania w przyszłości.

Przewodniczka po starożytnych ruinach rzymskiego miasta

Przewodniczka po starożytnych ruinach rzymskiego miasta

Bilet to koszt 7 tunezyjskich dinarów, czyli generalnie niewiele. Zwiedzania na około godzinę. Jak się okazało w cenie była pani przewodnik. W dodatku całkiem płynnie mówiąca po angielsku. W cenie nie znaczy, że tak całkiem za darmo, ponieważ na koniec oprowadzania zasugerowała delikatnie iż tradycją jest wynagradzanie przewodnika napiwkiem jeśli jego usługi się podobały. Co miałem zrobić skoro podobało mi się… Dopłaciłem w szarej strefie ;)

Mozaika - Bulla Regia

Rzymska mozaika

Resztę pobytu spędziłem już za murami „Guantanamo” po tej drugiej, mniej atrakcyjnej stronie. Potem jeszcze tylko powrót z Air France oraz Joon do domu i moja pierwsza wizyta w Afryce została zakończona. Liczę na to, że nie ostatnia :)

Wpisy i strony powiązane:

Bonjour Afryko!

Bonjour Afryko! Czyli spotkanie z Air France i jej kopciuszkiem Joon.

Z powodów zawodowych musiałem odbyć kolejną „wycieczkę” do Afryki.

Z trzech proponowanych połączeń wybrałem Air France ze względu na najbardziej pasujące mi godziny. Start z lotniska w Berlinie (Tegel). Odprawa sprawna i bez problemów, boarding o czasie, a przy wejściu na pokład małe zdziwienie. Jakieś inne stroje, jakieś inne logo linii… O co chodzi?

Okazało się, że lot z Berlina do Paryża realizowany był przez spółkę córkę linii Air France o nazwie Joon. Są to stosunkowo nowe linie stworzone z myślą o młodych pasażerach ceniących sobie elastyczność i dopasowaną ofertę. Z założenia ciut tańsze od Air France jednak tanimi liniami bym ich nie nazwał. Taka hybryda między regularnym, dużym przewoźnikiem, a ekonomicznymi liniami.

Samolot Airbus A320, czyściutki i błyszczący, albo bardzo nowy, albo działa w nim jeden z lepszych serwisów czyszczących.

Obsługa bardzo sympatyczna w biało niebieskich strojach. T-shirty w biało niebieskie pasy widoczne spod marynarek, nasuwały mi skojarzenie z załogą jakiegoś statku morskiego, a nie samolotu, ale wyglądały wesoło i ładnie. Całość wystroju samolotu i załogi lekko podobna do stylistyki jaką mają Finnair. Załoga najmłodsza jaką widziałem podczas lotu. Miałem wrażenie że podstawowym kryterium przy zatrudnieniu „wiek do 20 lat”.

Cabin crew sprawnie pomógł usadzić się gościom, udzielił standardowej instrukcji bezpieczeństwa i wystrzeliliśmy w górę. Obsługa wkrótce zaczęła podawać poczęstunek pasażerom. A w ramach poczęstunki było generalnie wszystko i nic. To wszystko czy nic spytacie, już się tłumaczę…

W kieszeniach foteli oprócz magazynu Air France niewielki folder linii Joon z pokładowym menu gdzie można wybrać sobie ciastka, wafelki, kanapki czy nawet jakieś zupki, ale wszystko za opłatą od minimum 2,5 euro w górę. I to jest to co zmieściłem pod słowem „wszystko”. Natomiast „nic” to darmowy poczęstunek w którego skład wchodziły woda, herbata, kawa i sok. I to by było na tyle w cenie biletu. Aha no i sok tylko pomarańczowy, mimo iż mieli inne soki to w ofercie bezpłatnej był tylko pomarańczowy, chcesz inny sok ok, ale zapłać.

To, że nie ma poczęstunku żadnego choćby orzeszków czy wafelka na locie, który trwa około godziny i jest realizowany przez z założenia „tańsze linie” to dla mnie nie problem, ale żądanie opłaty przy wyborze innego soku… Jak dla mnie wygląda to na źle ukierunkowany pomysł na wyciśnięcie grosza z klienta i był to dla mnie jedyny zgrzyt w czasie pierwszego spotkania z Joon.

Ciekawostką jest system rozrywki pokładowej. W samolocie nie było telewizorów pozwalających oglądać filmy czy słuchać muzyki ale dostępna była instrukcja instrukcja na temat aplikacji którą można pobrać i na własnym urządzeniu jak laptop, tablet czy smartfon oglądać filmy oferowane przez linie Joon za pośrednictwem Wi-Fi. Rozwiązanie interesujące i spotkałem się z nim pierwszy raz. Do tego w podłokietniku fotela obecny port USB, więc nawet mając rozładowany smartfon możesz podłączyć się na czas lotu do zasilania, aby korzystać z systemu rozrywki pokładowej.

Generalnie sprawnie, czysto, miło, plus „wyciskanie soków” z portfela.

Dalsza podróż z Paryża już z regularnymi liniami Air France. Tu już nie było tak punktualnie koło 20 minut poślizgu ze startem. Samolot zapchany po brzegi pasażerami, (aż tylu francuzów lata do Afryki?), w pewnym momencie zabrakło miejsc na bagaże podręczne i stewardesy zaczęły prosić o wyciąganie z luków bagażowych i chowanie pod fotele mniejszych toreb, aby zrobić przestrzeń na duże walizki.

Airbus A321 już swoje miał wylatane, ale nadal bez zarzutu, natomiast serwis czyszczący chyba lekko przysnął, a na pewno był słabszy niż ten w Joon o czym przekonałem się wyciągając magazyn Air France z kieszeni fotela i znajdując tam stertę śmieci.

Jak widać duży nie zawsze znaczy lepszy (Air France), zaś chęć zysku (Joon) czasem wpędza w ślepy zaułek.

Tak czy inaczej doleciałem bez opóźnień czy innych problemów, więc z pomocą Air France znów jestem w Afryce!

 

Powiązane tematy:

  • Wpis o programach lojalnościowych linii lotniczych
  • Krótkie wideo reklamowe na Youtube linii Joon

Tempus fugit – czyli jak przysnać na blogu… i nie wyjść z formy.

Patrzę wstecz, a tu ostatni wpis kilka miesięcy temu. Wstyd i poruta. Tak wciąż żyję i piszę. Na swoje usprawiedliwienie mam fakt, że wciąż byłem aktywny w innych mediach jak Instagram, Facebook czy Twitter. Dlaczego tam? Proste, wymagają one mniej zaangażowania i czasu niż przygotowanie porządnego wpisu. Zrobić wpis na Twitterze czy wkleić fotkę na Instagramie można nawet jadąc autobusem, czy czekając na lotnisku na odprawę. Niestety ostatnie miesiące to był dla mnie okres wytężonej pracy, zarówno zawodowej jak i w kwestiach prywatnych.

Wakacje były pod znakiem remontu w mieszkaniu. Naturalnie zgodnie z narodową tradycją podjąłem się go wykonać praktycznie sam w ramach dwutygodniowego urlopu… Masakra… Ostatnie poprawki robiłem jeszcze w listopadzie. Dobrze, że remont robi się raz na kilka lat… Jest czas żeby wyjść z traumy.

Od czerwca przesunięto mnie do innych zadań w pracy, które angażują mnie bardziej niż dotychczas. Nowe zadania w firmie poza minusami w postaci wzrostu nakładu pracy i wysiłku oraz konieczności nauczenia się całkiem nowych umiejętności miały też i plusy. Na przykład dzięki nowym obowiązkom trafiłem na tydzień do Tunezji.

Tak wiem, to kraj raczej odradzany obecnie turystom, jednak nie byłem tam na wczasach w spa. Nawet nie byłem w podrzędnym hoteliku przy plaży. Spędziłem tydzień zamknięty na terenie zakładu oglądając Tunezję zza muru… No, ale co byłem? Byłem! Turystyczne Eldorado typowego polskiego turysty zaliczone. Przynajmniej „Eldorado” sprzed kilku lat, teraz ta destynacja jest odrobinę mniej trendy :-).

Moja Tunezja

Moja Tunezja…

W okresie wakacyjnym w kalendarzu miałem tez zaplanowane i zrealizowane rodzinne wypady. Trzy dniowy góry do Michałowic (przepięknej Sosnowej Chaty)

#Michałowice #Sosnowachata wita piękną pogodą. #Karkonosze

Post udostępniony przez Sebastian (@ekonomicznapremium)

oraz jednodniowy wypad do Heide Parku w Soltau.

Heide Park – kraina rozrywek dla dzieci i dorosłych, #Soltau. #heidepark #Germany

Post udostępniony przez Sebastian (@ekonomicznapremium)

I to byłoby wszystko na co starczyło urlopu, sił i funduszy w czasie „szalejącego remontu”.

Mam nadzieję, że już niedługo uda mi się wrzucić opis wizyt w Michałowicach i Heide Parku. O Tunezji niestety wiele nie mam do powiedzenia, poza tym, że było gorąco i pracowicie.

Tymczasem czekam na kolejne wakacje. Już zamówione, tym razem w planie jest Kreta. Już się nie mogę doczekać to będzie mój pierwszy raz w Grecji. Choć nigdy mnie nie ciągnęło do tego kraju to będzie do spełnienie marzeń mojej małżonki, a dla mnie też coś całkiem nowego. Może to będzie dobry moment aby zainteresować się filozofią u źródła… Filozof (Grecki), to brzmi dumnie… :)

Park Dinozaurów

Park Dinozaurów Nowiny Wielkie

…czyli podróż tam i z powrotem.

Kolejny długi weekend niedawno się skończył. Jeśli ktoś ma sporo urlopu, mógł sobie go przedłużyć i wymyślić ciekawą wycieczkę czy wczasy.
Tym, którym zostają jednak tylko zwykłe weekendy i chcą wypełnić czas sobie i dzieciakom, polecam rodzinną wycieczkę do położonego w Lubuskiem Parku Dinozaurów w Nowinach Wielkich.

Miejsce to odwiedzam przynajmniej raz w roku. Przy ładnej pogodzie można spędzić tam praktycznie cały dzień z dziećmi. Szczególnie tymi młodszymi do 10-12 lat. Starsze mogą być ciut znudzone po 1-2 godzinach wizyty.
Jednak dla maluchów miejsce idealne.

Wsiąść do pociągu byle jakiego…

Tym razem wymyśliliśmy odwiedziny w Parku Dinozaurów połączone z wycieczką PKP. Pociągami jeździ się coraz rzadziej (przynajmniej my), więc była to dodatkowa atrakcja dla dzieci. Z Gorzowa pociągi w kierunku Nowin Wielkich odjeżdżają regularnie (kierunek Kostrzyn, czwarty przystanek). Cała podróż pociągiem trwa około 30 minut, więc jest na tyle krótka, że nie da się nią zmęczyć, a dla dzieci jest okazją zobaczenia pociągu i nietypowej przejażdżki.

W maju 2017 bilet w dwie strony dla dwójki dorosłych, przedszkolaka i ucznia kosztował nas 37 zł

Z dworca PKP w Nowinach Wielkich do Parku Dinozaurów jest 10 min. niespiesznym spacerem, droga praktycznie w linii prostej po wyjściu z budynku PKP.

Droga do parku z dworca PKP jest dobrze oznakowana.

Dla tych, którzy nie mogą jednak rozstać się z własnymi czterema kółkami, przed wejściem do Dino Parku spory bezpłatny parking.

Ceny biletów zróżnicowane w zależności od wieku i… wzrostu.

Co natomiast wewnątrz? Ścieżka edukacyjna opisująca powstanie życia na ziemi i rozwój gadów. Od pierwszych protoplastów dinozaurów po ostatnie i najbardziej znane jak T-Rex.
Do tego część parku poświęcona neandertalczykom.

Parking – wypożyczalnia dino wózków. 5 zł bez ograniczeń czasowych. Wózek mieści dwójkę maluchów.

Karmienie współczesnego zwierzaka zagubionego w parku dinozaurów.

W tym roku nowością były chodzące swobodnie między drzewami sarenki i alpaki, które można było karmić z ręki, z czego skwapliwie skorzystały nasze dzieci.
Dobrze, że dinozaury nie wymagają karmienia ;)

Na terenie zwiedzania dwa spore place zabaw z huśtawkami, zjeżdżalniami i możliwością zabawy w paleontologa pozwalającą samodzielnie odkopać szkielet dinozaura. Jest też łączka zabaw z mini golfem i trampolinami (dla zmęczonych rodziców kilka leżaków).

Pole do minigolfa.

Osoby zmęczone zabawą lub zwyczajnie głodne do dyspozycji mają część bufetowa z możliwością zjedzenia frytek, zapiekanki, hot-doga i kilku innych dań. Naprzeciw części „spożywczej” Geomuzeum, gdzie można pooglądać skały i kryształy, a także kupić pamiątki.

Bar nie tylko dla gadów…

Rodzinny wypad zakończyliśmy powrotem około godziny 14-15. Przy okazji drogi powrotnej odbywając ciekawą rozmowę z panem konduktorem na temat uprawnień do biletów ulgowych dla dzieci.

Z całej rozmowy wyszedłem bogatszy o wiedzę że nawet  dzieckiem w wieku przedszkolnym na które przysługuje zniżka muszę mieć dokument potwierdzający że jest małolatem, np. tymczasowy dowód osobisty lub… akt urodzenia. Bez tego konduktor może dać mi mandat karny, nawet jeśli jadę  dzieckiem w wieku przedszkolnym, ponieważ nie mam dowodu na  uprawnienia do jego zniżki.

Ci z Was którzy mają więcej czasu i sił mogą kontynuować podróż pociągiem i wizytę w Parku Dinozaurów połączyć ze zwiedzaniem Twierdzy Kostrzyn. Jednak to atrakcja już dla starszych dzieci.

Mam nadzieję, że tym, którzy jeszcze nie odkryli uroku Nowin Wielkich,l pomysł się spodoba, bo miejsce warte odwiedzenia. Jedna z niewielu okazji spędzenia wspólnie (rodzinnie) sporego kawałka dnia w sposób miły, ciekawy i edukacyjny.

Wpisy i strony powiązane:

Chiny – gotówka, karta czy bankomat.

Chiny – gotówka, karta czy bankomat. Czyli jak ogarnąć finanse w Kraju Środka.

Jedziesz do Chin i masz dylemat. Skąd wziąć Yuany?
W polskim kantorze raczej ich nie znajdziesz. Nawet w Warszawie może to być trudne, a co dopiero w Poznaniu, Koszalinie czy Gorzowie Wielkopolskim.
Co zrobić? Za co kupić sobie na miejscu „miskę ryżu” na obiad czy pamiątkowy magnes na lodówkę? Opcji jest co najmniej kilka.
Pierwsza i najprostsza – kupić Euro lub Dolary i wymienić je już na miejscu. Praktycznie w całych Chinach nie ma z tym problemu.
Wymienisz te waluty w kantorach obecnych praktycznie na każdym lotnisku w Chinach, przynajmniej na tych, na których ja byłem.

Chińska waluta ma kilka używanych nazw i oznaczeń, więc warto je zapamiętać żeby nie być zdezorientowanym.Yuan i Renminbi to wciąż ta sam waluta :) W bankach i kantorach można spotkać skrótowa nazwę tej waluty w dwóch wersjach CNY (skrót od ang. Chinese yuan) lub RMB.

Potem już w mieście masz do dyspozycji banki. Tam też wymienisz walutę, choć… nie jest już to tak łatwe. Dlaczego? Kolejki, czasem trzeba się naczekać, do tego dochodzi bariera językowa.
Nie w każdym oddziale banku znajdziesz komunikatywną osobę, która sprawnie cię obsłuży po angielsku, zaś wyjaśnienie na migi, co chcemy zrobić, może nie być zbyt łatwe.
Jednak banki realizują taką usługę, oczywiście pobierając sobie za to drobną opłatę, więc nie licz na to, że kurs wymiany będzie dokładnie taki, jak oficjalnie podany/sprawdzony w Internecie.
Kolejnym punktem, w którym można zrealizować taką usługę, są hotele. W większości hoteli, w których byłem czy to w Szanghaju, czy w mniejszych miejscowościach, można było wymienić waluty (przynajmniej te najpopularniejsze).
Zazwyczaj jednak nie trwa to 1-5 minut lecz od 10 do 30 w zależności od umiejętności językowych obsługi hotelu oraz doświadczenia, jakie ma ze swoją procedurą wymiany walut.
Zazwyczaj też kurs hotelowy odbiega od oficjalnego, jednak nie jest to jakaś wielka różnica w stosunku do wymiany w banku.


Trzecią opcją pozostaje „ulica”.
W większości chińskich „pchlich targów” czy targowisk z mniej lub bardziej oryginalnymi towarami markowymi można znaleźć Chińczyka snującego się po korytarzu i mówiącego pół szeptem „change money, dollar, euro…„, chyba częściej można tylko spotkać tych mówiących „watches, bags, rolex...” ;)
Zazwyczaj jest to korzystniejsza oferta w porównaniu z wymianą w banku czy hotelu jednak… Jednak warto uważać, dokładnie liczyć pieniądze otrzymywane i się im przyjrzeć.
Chiny są bardzo bezpiecznym krajem. W środku nocy bez żadnych wątpliwości o swoje bezpieczeństwo mogę się tam włóczyć po ulicach. Nigdy nie spotkałem się z agresją ani nie słyszałem o napadach. Podobno jakieś się zdarzają, jednak to tak sporadyczne incydenty, że są tylko… incydentami. Natomiast oszustwa i wyłudzenia to już inna historia.
Do tego trzeba pamiętać, że usługa potocznie zwanych koników, nie jest legalna w Chinach, więc robimy to w tzw. szarej strefie. Jeśli coś z wymianą byłoby nie tak, nie wiadomo czy ktokolwiek uwzględniłby nasze skargi.

Karty – Tu powiem krótko. Zarówno Visa jak i Master Card działają. Generalnie nie spotkałem się mimo korzystania z kart z co najmniej 3 banków z problemem przy wypłaceniu gotówki z bankomatu w Chinach, ani w przypadku płatności kartą w sklepie.

Oczywiście trzeba pamiętać o tym, że wypłata gotówki z bankomatu w Chinach raczej wiąże się z tym, że bank pobierze prowizję od wypłaty z obcego bankomatu. Chyba że masz jeden z tych nielicznych banków, które oferują darmowe bankomaty „na całym świecie”.
Na co warto uważać przy użyciu karty? W bankomacie zwróć uwagę na to, czy po wypłacie gotówki odebrałeś swoją kartę… Czemu?
W chińskich bankomatach jest odwrotna sekwencja odbioru karty i gotówki. U nas nie spotkałem się z inną jak karta -> gotówka u nich jest na odwrót. Można w pośpiechu zabrać gotówkę i zostawić kartę w maszynie.
Przy płatności w sklepie lub (szczególnie) w restauracji trzeba starać się nie stracić karty z widoku. Dla bezpieczeństwa środków na własnym koncie lepiej widzieć, co i kto robi z naszą kartą bankomatową.

Generalnie wymiana walut czy korzystanie z kart nie jest jakimś znaczącym problemem w Chinach, większym jest powstrzymanie się przed nadmiernym wydawaniem oraz umiejętność targowania z Chińczykami.
Zostaje mi na koniec życzyć wszystkim, którzy się wybierają do tego pięknego kraju, udanych zakupów ;)

Powiązane wpisy i strony:

  • Herbatka po chińsku czyli kiedy uważać na zaproszenia – opis mojej „przygody” z jedną z popularniejszych form wyłudzenia na turystach w Szanghaju
  • Nauki czas – czyli kurs języka chińskiego od podstaw. Warto znać kilka liczebników i choć podstawowe zwroty w każdym kraju.
  • COINMIL.COM – jedna ze stron oferujących przeliczniki, walut także RMB, według w miarę aktualnego kursu.
  • Strona TRANSAZJA – Jest tam kolejny przelicznik walut, plus przydatna „ściąga” do portfela. Dodatkowo mnóstwo porad związanych z podróżami po Azji,

Four Points hotel

Four Points hotel – recenzja z pobytu

Tym razem miałem okazję odwiedzić hotel Four Points będący częścią sieci hoteli Sheraton.
Wybudowany i oddany do użytku stosunkowo niedawno. W efekcie wciąż tchnie świeżością.
Wysoki budynek, duże przestronne lobby, gdzie zazwyczaj przynajmniej dwóch lub trzech pracowników wita gości i sprawnie ich przyjmuje.
„Check in” in na recepcji hotelu przebiegło szybko i bezproblemowo, mimo iż nocowałem w nim pierwszy raz. Nawet standardowa procedura z kserowaniem paszportów i wpłacaniem depozytu odbyła się bez zarzutu.
Obsługa bez problemów radzi sobie z językiem angielskim.
Na recepcji można też wymienić najpopularniejsze waluty, czyli euro i dolary na chińskie RMB po całkiem przyzwoitym kursie, co osobiście przetestowałem.
Także ta czynność nie wymaga dużo czasu i była przeprowadzona sprawnie.

Dużą niespodzianką było dla mnie to, że w obsłudze w pobliżu lobby spotkałem… Europejczyka. Jak się okazało kobieta pracująca w hotelu z Changchun pochodzi z Rosji, a dokładnie z Syberii.
Dość zabawna, krótka rozmowa z miłą Rosjanką uzmysłowiła mi ponownie, gdzie jestem. Gdy usłyszałem, że pochodzi z Syberii stwierdziłem, iż znalazła sobie pracę bardzo daleko od domu. W odpowiedzi usłyszałem, że do Polski to może i jest daleko z Changchun, ale Syberia jest tu prawie po sąsiedzku.
Szybko przypomniałem sobie, gdzie jestem i jak wygląda mapa polityczna najbliższej okolic… i rzeczywiście. Syberia jest po sąsiedzku z Changchun. Nie mogłem się nie zgodzić, a daleko do domu to miałem ja. :)

Zaraz za lobby część stołówkowo-restauracyjna, w której codziennie rano można zjeść śniadanie korzystając z wystawionych w formie „szwedzkiego stołu” potraw lub zamówić sobie coś na życzenie u kucharzy, choćby omlet czy jajecznicę z wybranych przez siebie składników.
Duża część bufetu z „chińskimi zupkami”, (nie mylić z tymi od Vifona i Amino ;) ), gdzie można wybrać sobie wywar, rodzaj makaronu i dodatki do zupy.

Obsługa kelnerska sprawnie sprząta po gościach, odbierając brudne naczynia na bieżąco. Jedyne, co mnie lekko zirytowało, to nadmierna chęć do pomocy Europejczykom. Przejawiało się to w tym, że jeśli usiadłem przy stoliku, to po chwili wyrastał obok pracownik obsługi, który z życzliwym uśmiechem zabierał zestaw chińskich pałeczek i wymieniał go na łyżkę i widelec. Wiem, czepiam się, chcieli być pomocni.

Zestaw sztućców dla tubylca

Widzieli – siada biały troglodyta do delikatnych ceramicznych pałeczek, to damy mu metalowy widelec i łychę, żeby sobie oka nie wydłubał…

Tylko, że ja całkiem sprawnie radzę sobie już z pałeczkami i nawet lubię ich używać!

I komplet dedykowany dla białego barbarzyńcy… ;)

Obok lobby, w drodze do wind, niewielki pub z mocniejszymi trunkami otwarty także wieczorową porą z możliwością posiedzenia przy barze lub przy stolikach.
Przy barze dodatkową atrakcją dla samotnych biznesmenów w podróży różne gry umysłowo – zręcznościowe wystawione na barze. Można jedną ręką popijać drinka a drugą układać drewnianą łamigłówkę, myśląc nad strategią negocjacji w pracy na kolejny dzień.

Dlaczego mówię o biznesmenach? Ponieważ hotel jest położony w strefie przemysłowej określanej tu jako Hi-Tech Zone.
Ma to swoje minusy, a mianowicie widok z okien jest średnio ciekawy, wokół same fabryki, magazyny i baraki.
Jeśli chciałbyś zobaczyć coś ciekawego czy nawet pójść do innego baru niż hotelowa restauracja, to zostaje skorzystanie z taxi i wycieczka do bardziej cywilizowanej części miasta.

Za oknem Hi-Tech Zone… Brrrr, zimo i nieciekawie

Pokoje na piętrach- dociera się do nich windami. W korytarzu przy windach powitał mnie na bogato złoty kogut. W końcu 2017 w Azji rokiem koguta, więc hotel wykazał się i jest na bieżąco ze zmianami znaków „zodiaku”.

Klucz do pokoju standardowy w formie karty magnetycznej. Podczas mojego krótkiego pobytu w hotelu (trzy doby) ani razu nie miałem problemu z jego użyciem, co w niektórych hotelach dość często się przytrafia. Za to dostrzegłem mały mankament w postaci szczeliny w drzwiach. Jedno ze skrzydeł było krzywo osadzone i przez to od połowy wysokości pojawiała się szczelina, która rosła w kierunku podłogi osiągając rozmiar prawie centymetra.
Pokój duży, czysty sporo miejsca. Łazienka także wyjątkowo obszerna nie tylko z wanną, ale też osobnym prysznicem i oddzieloną toaletą. Pokój wyposażony we wszystko, co tylko może być potrzebne.


Począwszy od kapci, żelazka i deski do prasowania oraz sejfu ukrytych w szafie. W łazience zestaw kosmetyków do kąpieli, akcesoriów kosmetycznych przy zlewie, aż po suszarkę do włosów, wagę i szlafrok.

W pokoju TV, internet, niewielki barek z możliwością zrobienia sobie kawy czy herbaty bez konieczności wędrowania do hotelowej restauracji.
W hotelu dostępne sale konferencyjne jak i obszar rekreacyjno-sportowy z salą gimnastyczną.
Jednak nie mogę wdać się tu w szczegóły, ponieważ podczas mojego niespełna 3- dniowego pobytu nie miałem tam czasu zajrzeć, a co dopiero skorzystać.

Podsumowując, hotel ładny, czysty, a obsługa bardzo miła i sprawna, jednocześnie niezbyt nachalna, co też czasami w Azji się zdarza.
Taka typowa chińska nadgorliwość, nie zdążysz dopić herbaty w filiżance, a już ktoś ci ją posprzątał i musisz zamówić lub zrobić nową, w tym hotelu to się nie przytrafia.
Jedzenie dobre i spory wybór. Co ważne (przynajmniej dla mnie) dobra kawa, a jest to dosyć rzadkie w Chinach nawet w hotelach z tzw. „wyższej półki”.
Jeśli ktoś jest członkiem klubu SPG może dodatkowo zaliczyć kilka punktów na karcie klubowej za pobyt.
Okolica średnia, ale taksówką można w 5-10 minut dojechać w jakieś miejsce, gdzie widać coś więcej niż magazyny i fabryki.
Hotel wysokiej klasy i w 100% spełniający oczekiwania wobec standardu jakiemu ma odpowiadać. W mojej ocenie 5 na 5 pkt. polecam i z chęcią jeśli będę w Changchun ponownie skorzystam z usług hotelu FOUR POINTS.

Powiązane wpisy i linki:

Podróżuj z dzieckiem

Podróżuj z dzieckiem.

Poradnik praktyczny

Przez chwilę zastanawiałem się nad zakupem tej książki. Miałem obawę, czy aby nie będzie to kolejny poradnik z listą nikomu niepotrzebnych „oczywistych oczywistości”. Jednak ostatecznie przekonało mnie do tej książki logo National Geografic, do którego wciąż mam słabość i wierzę nadal, że produkty z tym znaczkiem mają jakąś wartość dla osób zainteresowanych podróżami i szeroko pojętą turystyką.

Dodatkowo miałem okazję kupić ją na przecenie w jednym z popularnych hipermaketów za jedyne 9,90 zł, co nie było wygórowaną ceną wobec „okładkowej” wynoszącej 49,90 zł.

Podróżuj z dzieckiem. Poradnik praktyczny” Anna i Krzysztof Kobusowie, wydawnictwo National Geographic, stron 391, oprawa miękka, wydanie I, rok wydania 2013

Książka ładnie wydana w standardzie i szacie graficznej typowej dla wielu publikacji National Geografic.

Nie ma do czego się przyczepić, a dodatkowo jest ciekawe rozwiązanie z „czerwoną gumeczką” pozwalającą spiąć książkę tak, że nawet w podróży nie będzie się przypadkowo otwierać. Wiadomo gumeczka chroni i wydawnictwo też o tym pomyślało.

Jednak w książce, o czym nie trzeba Wam pisać, najważniejsza jest treść. Tu było podobnie, bo i w przypadku zawartości merytorycznej znaczek National Geographic mnie nie rozczarował.

Głównymi autorami książki są Anna i Krzysztof Kobusowie jednak można powiedzieć, że jest to praca zbiorowa praktyków rodzinnego podróżowania. Praktyków, którzy „zjedli zęby” na wyprawach do mniej i bardziej egzotycznych krajów w towarzystwie swoich dzieci .

Choć wiele z wiedzy zawartej w książce wydaje się być oczywista dla kogoś, kto gdziekolwiek wyjeżdżał z dziećmi, jednak całość zawiera bardzo dużo szczegółowych informacji odnoszących się do wizyt w konkretnych krajach czy do specyficznych sytuacji. Wiele porad jest dodatkowo zilustrowanych zdjęciami lub grafikami, co ułatwia ich zrozumienie.

Mnie najbardziej spodobał się spory dział „Zabawki w podróży„. Z propozycjami nie tylko zabawek wygodnych do zabrania na wyprawę, ale i licznymi zabawami umilającymi drogę naszym pociechom i przy najbliższym rodzinnym wypadzie zamierzam część z pomysłów przetestować.

Ciekawym elementem jest także ściągawka internetowa czyli lista linków do stron pomocnych w przygotowaniu podróży, rezerwacji hotelów, zakupie wyposażenia czy ubezpieczeniu.

Oczywiście nasuwa się pytanie, na ile ta ściągawka będzie aktualna po kolejnych 2-3 latach, jednak na razie, mimo iż kupiłem wydanie z 2013 roku, jest wciąż przydatna. I polecam ją podobnie jak i całą książkę.

 

Powiązane linki:

 

 

Podróżna mini apteczka

Właśnie siedzę z czymś w rodzaju grypy żołądkowej w domu i zastanawiam się nad dobrodziejstwem, jakie mnie spotyka w postaci żołądka ze stali w trakcie moich podróży.

Szczególnie tych bardziej egzotycznych jak do Chin.
Żeby nie było wątpliwości, dzisiejsze problemy żołądkowe nie wynikają z żadnej podróży. Jakiś lokalny polski wirus mnie dopadł.
Tymczasem w Chinach, mimo tego, iż się nie oszczędzam i jem wszystko, co mam okazję, to problemów z żołądkiem nie miałem. Za wyjątkiem jednego razu, kiedy to podczas drogi powrotnej z Chin spędziłem połowę lotu w toalecie.
Wchodząc na lotnisko miałem lekki rozstrój żołądka objawiający się mdłościami. Zapobiegliwie chciałem się wspomóc jakimś medykamentem i poszedłem do apteki na lotnisku.
Chiński farmaceuta nie mówił praktycznie po angielsku, więc dolegliwości tłumaczyłem mu na migi, a on potem zaproponował mi lek, zadając proste pytanie: „Chemical or herbs?”. Nie mając zaufania do chińskiej chemii powiedziałem „herbs”, ufając tej słynnej chińskiej medycynie naturalnej i dostałem pudełeczko z lekarstwem.
Jakieś pięć minut po połknięciu pigułki poczułem niepowstrzymane parcie na bieg do toalety, wynikające z tego, że śniadanie, które zjadłem rano, postanowiło lecieć osobno.
I tak przez kolejne 6h w tym podróż samolotem. Makabra. Miałem wrażenie, że aptekarz postanowił za co mnie ukarać.
Od tamtej pory mam zawsze ze sobą zapas leków związanych z dolegliwościami żołądkowymi.
Zazwyczaj w mojej „apteczce” jest Smecta, plus jakieś prebiotyki (które profilaktycznie zaczynam wrzucać w siebie od mniej więcej połowy pobytu) oraz garść tabletek przeciwbólowych/przeciwgorączkowych.
Wyjeżdżając daleko w sezonie zimowym dorzucam też do tego zestawu jakąś polopirynę lub któryś z popularnych środków na objawy przeziębieniowo/grypowe.

Zestaw na dłuższe „samotne” podróże jak i rodzinne wakacje

Smecta (4-5 saszetek)
prebiotyk ( jedno opakowanie)
Tabletki przeciwbólowe/gorączkowe ( 1 opakowanie)
plaster (4-5 sztuk różne rozmiary z opatrunkiem)
Octanisept

Uzbrojony w taki zestaw leków mogę spokojnie stawić czoła egzotycznym potrawom czy wakacyjnym zadrapaniom na kolanach dzieciaków. Jak dotąd ten zestaw się u mnie sprawdzał, a i tak dość rzadko go używałem. Zazwyczaj ubywa tylko branych profilaktycznie na dalekich wyjazdach probiotyków i plastrów po wakacjach. Takie ubytki w apteczce mnie nie martwią, a jej posiadanie sprawia, że jestem spokojniejszy w czasie wyjazdu.
Może komuś wydawać się, że ten zestaw w apteczce jest dość ubogi, jednak z mojego doświadczenia w zupełności wystarcza.


Oczywiście każdy powinien uwzględnić swoje uwarunkowania zdrowotne. Wiadomo, jak ktoś jest alergikiem powinien dorzucić jakieś leki na uczulenia itp.

Natomiast przy poważniejszych problemach i tak niezbędna okazuje się profesjonalne wsparcie i zaopatrzenie medyczne zaś do tego przydatne jest dobre ubezpieczenie podróżne lub na obszarze UE choć karta EKUZ.
Mam nadzieję, że ten mały wpis natchnie Was do uzupełnienia swojej podróżnej apteczki, a odrobina szczęścia i rozwagi sprawi, że na wszelkich wyjazdach, urlopach, feriach i wyprawach nie będziecie jej potrzebować.

Minął kolejny rok – podsumowanie

Minął kolejny rok. Co zmieniło się poza tym, że stałem się starszy? Co udało się, a co nie? Najłatwiej będzie to porównać patrząc na ubiegłoroczne postanowienia i ich realizację.
Plany miałem piękne niczym plan 5-letni za czasów komuny.

Dobrze, że już rok temu zakładałem jako sukces osiągnięcie 1-2 punktów z tego planu. Minimum zrealizowałem, więc generalnie mam czyste sumienie. Wziąłem udział w targach w Poznaniu i byłem w jednym (tylko!) ze schronisk górskich.
Jednak nie do końca mnie to zadowala. Jakoś tak słabo wypada ta realizacja minimum wobec planu, jaki był na cały rok. W czym problem? Przesadziłem czy może błędy w realizacji?
Obawiam się, że po trochę jedno i drugie. Plan wyszedł spory, z „ułańską fantazją”. Teraz z perspektywy czasu wiem, że aby go zrealizować, musiałbym pracować na 100% w branży turystycznej, a nie zajmować się tematami z nią związanymi hobbystycznie.
Druga przyczyna słabej realizacji to fakt, że poza zrobieniem planu nie narzuciłem sobie żadnych „punktów kontrolnych”. Robiąc plan trzeba uwzględnić w nim terminy, a potem kontrolować etapy postępu i przygotowania.
Sam plan to tylko odrobinę bardziej sprecyzowane marzenie. Bez dalszych działań z Twojej strony plan marzeniem pozostanie.
Tym razem postanowienia i plany na 2017 zamierzam mieć mniej rozbudowane i zmieścić się maksymalnie w 5-6 punktach.
Do każdego zrobić pisemną rozpiskę z przybliżonym terminem i przynajmniej jednym działaniem z mojej strony, które będę zobowiązany sam przed sobą podjąć aby cele zostały osiągnięte.
Za to postanowieniem noworocznym będzie comiesięczne odpytywanie samego siebie z podjętych działań w celu realizacji planu rocznego.
Ostatni weekend każdego miesiąca będzie ku temu w sam raz.
Co tym razem w planie? Część punktów naturalnie przeniosę z ubiegłego roku, w końcu nie zostały zrealizowane. Część odpadnie z planów przynajmniej na razie. Co nie znaczy, że jeśli nadarzy się okazja, to nie polecę na przykład na Fuerthaventurę. Co to, to nie. Jak będzie okazja, to jej nie przepuszczę, jednak trzeba umieć oddzielać plany od marzeń. Na ten rok Wyspy Kanaryjskie i Fuerthaventura są tylko marzeniem zarówno czasowym jak i finansowym.
Planowany w okresie wakacyjnym duży remont w znacznym stopniu ogranicza moje plany co do podróży i wszelkich zajęć „pozalekcyjnych”, czyli realizowanych po pracy i w czasie ewentualnego urlopu.
Chciałem ponownie pojechać na Targi do Poznania. Ubiegłoroczny pobyt uważam za bardzo ciekawy i wart poświęconego czasu, mimo iż nie przyniósł zbyt wielu wymiernych korzyści.
Jednak tym razem termin wybrany przez organizatorów mocno mi nie pasuje, kolidując z innymi prywatnymi terminami. Z bólem serca, ale będę musiał chyba z listy planów na 2017 Tour Salon wykreślić.
Co chciałbym zostawić?

1) Jako pierwsze Schroniska. Rok temu pisałem o najmniej 10 różnych schronisk górskich PTTK (nie mniej niż 3-4 podczas jednego wyjazdu). Nauczony ubiegłorocznym doświadczeniem, entuzjazmem mojej żony do mieszkania w schronisku i „zapałem” mojego najmłodszego dziecka do chodzenia po górach ilość tę raczej zawęziłbym do 1-3 schronisk na 2017.

2) Wizyta w Toruniu. Jako że jeszcze nie byłem w tym ciekawym mieście Kopernika i pierników, a po ostatnich Targach Turystyki w Poznaniu przedstawiciele Torunia potrafili mocno zachęcić do atrakcji swojego miasta, postanowiłem je w tym roku umieścić na planie swoich podróży. Ma to być rodzinna podróż, więc większość atrakcji pod kątem dzieciaków. Już teraz wiem, że jednym z obowiązkowych punktów będzie Muzeum Piernika. Reszta do zaplanowania bliżej wyjazdu.

3) Plastinarium w Guben (Niemcy). Byłem tam kilka lat temu. Miejsce specyficzne. Mogące zmrozić krew w żyłach, a jednocześnie w jakiś sposób piękne i pociągające. Chciałbym w tym roku jeszcze raz je odwiedzić, z czego nie omieszkam zdać Wam relacji po powrocie.

4) Wizyta w co najmniej jednej z winnic Lubuskiego Szlaku Wina i Miodu (najlepiej z degustacją i noclegiem ;) ). Będzie to wyśmienita okazja do lepszego poznania województwa, jego produktów regionalnych oraz zasmakowania w lokalnym winie.

5) Odwiedziny w Tropical Island pod Berlinem. Dlaczego? Ponieważ w tym roku Fuerthaventura mi się raczej nie szykuje, a chciałbym spędzić jeden dzień pod palmami :D

6) Wizyta w Biosferze w Poczdamie – Tu także zachęca mnie wspomnienie miłego kontaktu podczas Targów w Poznaniu z panem Michałem, pracownikiem Biosfery oraz bajecznie kolorowe prospekty pokazujące roślinność i ptaki żyjące w tym miejscu.

Tym razem mniej egzotycznie z nastawieniem na Polskę i założeniem, że tym razem plan minimum to 3 z wymienionych punktów.
Co wyjdzie zobaczymy. Relację z etapów realizacji postaram się w jakiś sposób pokazywać na stronach bloga, co będzie dla mnie dodatkową motywacją do ich wykonania.
Jest jeszcze plan szkoleniowo-edukacyjny związany z pracą zawodową, a także finansowy, z którym bywa najtrudniej, bo musi sprostać zarówno życiu jak i pozostałym listom celów „podróżniczych” i „szkoleniowo-edukacyjnych”, jednak w przypadku tych list zadań na 2017 nie będę wdawał się w szczegóły.

Naturalnie zniknięcie z planów rocznych miejsc takich jak Japonia czy Rio de Janeiro nie oznacza rezygnacji z nich, a jedynie urealnienie rocznego planu.
Miejsca te nadal są gdzieś w pamięci, za moimi plecami i jeśli tylko nadarzy się okazja, to z radością je odwiedzę i Wam opiszę.

Jednak w tym roku nie planuję marzeń. Marzenia mam, a planuję cele na bieżący rok.
Również Wam życzę owocnego planowania i udanych postanowień na rok 2017 !

Powiązane linki:

Gorzów w różowych okularach 2

„Gorzów w różowych okularach 2”

Czyli kolejny film o moim mieście.

Informacja o tym, że pojawiła się druga część filmu ucieszyła mnie, bo pierwszy przypadł mi do gustu, mimo iż nie jest to kino popularne i nie da się go nazwać mega produkcją, a może właśnie dlatego.
Postanowiłem wybrać się na premierę. Jako, że ostatnio oglądałem ten film z synem, zaproponowałem mu wspólne wyjście i tym razem, na co zgodził się ochoczo.
W holu, mimo iż przyjechaliśmy dość wcześnie, było sporo osób w tym pani Dominika (reżyserka) oraz jedna z bohaterek pierwszej części filmu. Jak się później okazało także trójka z postaci będących bohaterami części drugiej.

Przejdźmy jednak do samego filmu. Tym razem początek z grubej rury, czyli bez znanej z wcześniejszego filmu zajawki w postaci spaceru w „różowych okularach”.
-Tato, a tym razem to nie patrzą przez te różowe okulary? – moja latorośl zwróciła mi na to uwagę mniej więcej w tej samej chwili, kiedy ja uznałem, że może to i dobra decyzja, bo momentami miałem wrażenie, że tego spaceru w okularach było w pierwszym filmie za dużo.

Zaczęło się spacerem boso po ogrodzie, odrealnionym podlewaniem kwiatów blaszaną konewką i opowieścią o starej szafie, która wypełniona książkami stała w pokoju bohaterki niczym brama do Narnii. Wejście do krainy Julii, buddystki, aktorki, kobiety poszukującej swojego szczęścia, a może miejsca do życia.
Kolejna postać wyrywa nas z zaczarowanej krainy Julii, a robi to grą na flecie i recytowanym wierszem. Jest to najstarszy bohater drugiej części, będący dziarskim poetą, prezentuje się wierszami podszytymi nutką ironii i dowcipu.
Chwilę później duży Fiat 125p, Sebastiana miłośnika PRL-owskiej motoryzacji i autokarów, wiezie nas prosto na koncert muzyka Kamila „Wrathu”. Koncert nietypowy, bo na dachu.
Całość ogląda się ciekawie. Opowieści o ludziach i ich zainteresowaniach. W moim odczuciu od strony technicznej film zrobiony lepiej od poprzednika.
Może nie jestem filmowcem i nie potrafię ocenić tego profesjonalnie, jednak sposób zmontowania scen, a nawet sama praca kamery wydawały mi się swobodniejsze i mające więcej „oddechu”, luzu.
To mi się podobało.

Tylko gdzieś uciekł mi klimat z pierwszej części filmu. Ta miejsko-nadbrzeżna atmosfera Gorzowa zalana różowym sosem. Tym razem mamy dokument o ludziach i ich pasjach, jednak nie czułem w nim związania z Gorzowem poza kilkoma ujęciami katedry czy wiaduktu nad Wartą. Nowy film opowiadał o ludziach i ich mniej lub bardziej nietypowych zainteresowaniach. Jednak tak naprawdę mogli to być ludzie ze Szczecina, Poznania czy Nowej Soli.
W części pierwszej mieliśmy „kotwicę” w postaci sympatycznej właścicielki „Letniej”. Restauracji, która jest wrośnięta we współczesny Gorzów. Kto nie wie, gdzie są miejsca takie jak Bułki z pieczarkami, Studnia Czarownic czy Letnia, ten nie mieszkał w Gorzowie.
Inna bohaterka pierwszego filmu pokazana podczas malowania nadwarciańskich pejzaży, czy gorzowskich parków opowiadała z sentymentem o mieście i pokazywała go w swoich pracach. W nowym filmie takich osób i miejsc mi zabrakło.

Podsumowując, film ciekawy, wart obejrzenia i poznania nowych ludzi, którzy odważyli się w nim na ekshibicjonizm umysłu i duszy, pokazując swoje pasje innym.
Jednak brak w nim tej odrobinę nierealnej atmosfery z pierwszego filmu, tworzonej przez zabieg „spaceru w różowych okularach”, magicznego pana w meloniku oraz miejsc i ludzi wrośniętych w tradycje i ducha miasta.
Film wciąż na temat ludzkich pasji i człowieczeństwa. Moim zdaniem oglądanie części drugiej powinno być poprzedzone wcześniejszym zapoznaniem się z pierwszym filmem.

Po prezentacji była krótka rozmowa z reżyserką i trójką z czworga postaci pokazanych w czasie seansu. Można było zadawać pytania i poznać ich bliżej.
Ze zdań wypowiedzianych przez bohaterów filmu i rozmów z reżyserką wynikało, że jest ona nie tylko reżyserką, ale i sprytnym psychologiem potrafiącym namówić zwykłych „niezwykłych” ludzi do otworzenia się przed kamerą.
To oraz błysk pasji w oku pani Dominiki, gdy mówiła o filmie sprawia, że jest szansa na kolejną część dokumentu o Gorzowie, czy może raczej o Gorzowianach.

Powiązane linki: