Podróże na kacu, czyli turystyka z szampanem w tle.
Tym razem wpis niewiążący się z żadnym konkretnym miejscem. Natchnęła, mnie do niego koleżanka mojej żony. Będąc nie tak dawno w USA przywiozła mi dwie puszki Budweissera, prosto z serca Ameryki (pełen szacun, w końcu to dodatkowy kilogram w bagażu rejestrowanym).
Po raz kolejny potwierdziła się moja opinia, że piwo potrafią robić tylko w Europie. Słabsze niż nasze, a do tego bez goryczki, prawie jak woda. No, ale że darowanemu Budweisserowi się nie powinno w beczki zaglądać, to wypiłem szybciutko, szczególnie, że była to końcówka wakacji i jeszcze dość gorąco na dworze.
Przy okazji zacząłem się zastanawiać nad rodzajem tradycyjnego alkoholu kojarzącego mi się z USA (piwo imbirowe?).
Każdy, kto podróżuje, pewnie mógł zauważyć specyficzną dla rasy ludzkiej regułę kulturowo-kulinarną. Homo sapiens lubi wypić. Dziabnąć kielona, strzelić lufę, walnąć setunię, generalnie sponiewierać się przy alkoholu – jak zwał, tak zwał. Nie ma przy tym znaczenia kontynent, kraj, region, język. W każdej kulturze człowiek lubi wypić i pije.
Kultura i położenie geograficzne determinują co najwyżej rodzaj trunku i produkt, z jakiego jest zrobiony. Zasada jest jedna, napitek powinien mieć procenty, aby mógł rozweselić, rozplątać języki, sponiewierać.
Kary zaczynają się od konfiskaty trunku po dotkliwsze restrykcje jak grzywna, a nawet areszt czy zakaz wjazdu.
Miałem okazję pić kilka dziwnych alkoholi (czasem także zabieram je na prezent z podróży dla znajomych i rodziny).

Baijiu z Changsha

Baijiu z Chengdu
Chiny i ich mocarne Baijiu, które potrafi trzepnąć w głowę 50-65% stężeniem alkoholu. Radzę uważać, specyficzny smrodek jakiś ziół, który jest cechą każdego Baiju jakiego próbowałem sprawia, że łyka się to szybko, aby nie poczuć zapachu i smaku.
W efekcie nie czuć mocy trunku i można się zdziwić po kilku „Gambei”.
Przepyszna Cachaça robiona z trzciny cukrowej w Brazylii, którą można porównać z najdelikatniejszą Whisky.
Do tego Cachaça jest idealnym produktem do robienia drinków o już nawet pysznie brzmiącej nazwie Caipirinha..
Składniki: 1/2 limonki, 60 ml Cachaçy (brazylijskiej wódki), 2-3 łyżeczki brązowego cukru z trzciny cukrowej, kruszony lód.
Przyrządzanie: Limonkę umyć, sparzyć, przekroić na 4 lub 8 części. Wrzucić do wysokiej szklanki, dodać cukier i wycisnąć. Następnie wsypać pokruszony lód do pełna szklanki. Wlać cachaçę i wymieszać. Podawać z dwiema rurkami oraz udekorować ćwiartką limonki.
Innym wyrobem (bo nie da się tego nazwać alkoholem seryjnej produkcji) jest rumuńska Cujka. W Rumunii do kupienia „na życzenie”, tzn. życzysz sobie na ryneczku w rozmowie z lokalnym bimbrownikiem, ile powinna mieć procent i ile chciałbyś litrów. Potem odbierasz np. w plastikowej butelce po 2-litrowej wodzie mineralnej. W smaku przystępniejsza od polskiej wódki, plus gratis nutka hazardu w tle (nigdy nie można być pewnym, co autor rumuńskiego nektaru chciał uzyskać, a co uzyskał).
Na koniec niemiecki Jagermeister, no i nasza polska wódka.
Jak widać jest tego całe mnóstwo – co kraj to trunek. Można nawet zorganizować wycieczki szlakiem alkoholu… Zresztą nawet na jednym z programów TV widziałem odcinek cyklu „podróżniczo-reporterskiego”, w którym prowadzący jeździł z kraju do kraju i upadlał się z miejscowymi przy użyciu lokalnych trunków.
Naturalnie taka motywacja „podróżnicza” może wyciąć nam z podróży wiele innych wspaniałych wrażeń, jak piękne widoki czy możliwości, jak wspinaczka po górach lub choćby spływ kajakiem.
Na koniec, żeby nie było, że wpis sprzyja piciu, morał…
Morał mówiący o tym, że może nam taka alkoholowa motywacja podróżnicza nie tylko zubożyć walory turystyczne, ale także rozciąć łeb… Tak przynajmniej było w moim przypadku i zmobilizowało mnie to do dokończenia wpisu o alkoholu w podróżach.
Dokładniej impulsem był niedawno (tydzień przed świętami), rozcięty łuk brwiowy po ostatniej imprezie (nie na wyjeździe, a w rodzinnym mieście – nic związanego z podróżami).
Droga z pubu do mieszkania minęła mi sprawnie i bez problemów (więc jednak podróż jakaś była, choć tylko z baru).
Niestety rano po wieczornej wizycie w barze rozciąłem sobie łuk brwiowy we własnej kuchni.
Godzina była wczesna, więc sądzę, że słusznie podejrzewałem, iż byłem jeszcze w stanie pomroczności-jasnej, przez co o świcie nawet nie mogłem pojechać na szycie do szpitala samochodem. Nie miałem wątpliwości, że nawet najtańszy policyjny „balonik” zaświeciłby na czerwono. Finał był taki, iż ubrałem kubraczek i ruszyłem pieszo. Tyle dobrego, że mieszkam nieopodal szpitala.
Konieczność porannego marszu na chirurgię w połączeniu z porannym szurnięciem głową o blat kuchenny, zadziałała na mnie na tyle motywująco, że postanowiłem przestać pić trunki wysokoprocentowe na rzecz kefirów i soków owocowych. W końcu w wyniku porannego kaca musiałem dreptać pieszo do chirurga niczym za karę.
Czy postanowienie utrzyma się i jak długo – czas pokaże. Na razie zaliczę to w poczet postanowień noworocznych i oby przetrwało dłużej niż do Sylwestra :)
Tymczasem na Wigilii byłem główną atrakcją rodziny z wielkim opatrunkiem nad okiem. Dopiero prezenty pod choinką zdjęły uwagę biesiadników z mojej głowy.
Rzecz jasna nie znaczy to, że nie będę przywoził egzotycznych trunków w formie pamiątek. W końcu mogę kolekcjonować, nawet nie pijąc :).